Groźny wypadek w pracy. Został bez odszkodowania i renty
Jacek Paprocki uległ poważnemu wypadkowi podczas prac budowlanych. Lekarze musieli amputować mu nogę. Walczy o sprawiedliwość i ukaranie winnego wypadku. Pan Jacek zatrudniony był na umowę zlecenie. Dziś próbuje przeżyć za tysiąc złotych miesięcznie.
52-letni Jacek Paprocki skończył studia i ciężko pracował, jest ojcem czworga dzieci. Jeszcze dwa lata temu był zdrowym, wysportowanym mężczyzną. Niestety dziś jest niepełnosprawny.
Trzy lata temu pan Jacek zatrudnił się na umowę zlecenie w firmie budowlanej. Zlecenia z panem Jackiem wykonywał mąż prezeski firmy - Vadim K. Początkowo współpraca układała się dobrze.
- Z zawodu jestem eklektykiem, wcześniej pracowałem przy projektowaniu, ostatnio bardziej przy odnawialnych źródłach energii, a to były przy okazji takie prace dodatkowe na zlecenie – opowiada.
ZOBACZ: Półtora roku czeka na usunięcie zębów. Szpital nie ma sprzętu
W lipcu 2022 roku pan Jacek pojechał z Vadimem K. remontować dom jednorodzinny pod Warszawą. Niestety podczas prac miał wypadek.
- Firma zajmowała się wycinaniem otworów, najczęściej były to okrągłe otwory w ścianie. Tego dnia pierwszy raz było wycinanie otworów w stropie. Na górze on wycinał, a ja na dole zganiałem odkurzaczem wodę. W pewnej chwili on spadł na mnie z tym stropem – wspomina pan Jacek.
Mężczyzna w stanie ciężkim został helikopterem przetransportowany do szpitala. Przez kilkanaście dni walczył o życie, był w śpiączce farmakologicznej. W szpitalu lekarze amputowali panu Jackowi nogę.
- Jacek w szpitalu wyglądał jak nie on głowa jak bania, nieprzytomny. Nie dało się przeoczyć tony gruzu w brzuchu. Lekarze zahaczyli mnie, czy nie chciałabym przyprowadzić dzieci, żeby się pożegnały z tatą – wspomina Monika Paprocka, żona pana Jacka.
ZOBACZ: Jego dom się rozpada. Ciężarówki dalej jeżdżą tuż obok
Po wypadku sprawą zajęła się policja i prokuratura.
- Chodzi o niedochowanie odpowiednich warunków zasad bezpieczeństwa i higieny pracy, co doprowadziło do nieumyślnego spowodowania obrażeń ciężkiej choroby, ciężkiego kalectwa. Czyn ten zagrożony jest pozbawieniem wolności do lat 3 – informuje Piotr Antoni Skiba z Prokuratury Okręgowej w Warszawie.
- Po upływie roku od zdarzenia mamy postanowienie o postawieniu zarzutów. Trudno zrozumieć całą sytuację, działania organów ścigania w tej sprawie, w tym prokuratury i policji. Sprawa jest bardzo oczywista – uważa Tymoteusz Zych, pełnomocnik pana Jacka.
Śledczy w Pruszkowie nakazali odnalezienie mężczyzny. Minęły dwa lata, jednak do dziś Vadim K. nie stawił się w prokuraturze.
- Zostały w prokuraturze w Pruszkowie zainicjowane poszukiwania tego podejrzanego i de facto to postepowanie w dalszym ciągu pozostaje zawieszone. Policja nie prowadzi poszukiwań, gdyż ustalono miejsce pobytu podejrzanego kilka miesięcy temu tego. Miały zostać przeprowadzone czynności z tym podejrzanym – mówi Piotr Antoni Skiba z Prokuratury Okręgowej w Warszawie.
ZOBACZ: Wtłoczyli w ziemię niebezpieczne odpady. Ludzie drżą o życie
Postanawiamy sami poszukać mężczyzny. Najpierw z kamerą odwiedzamy miejsce ostatniego zamieszkania w Warszawie. Później jedziemy do Białej Podlaskiej, gdzie była zarejestrowana firma Vadima K.
- Tyle, co do nas policjantów i prokuratorów pukało do drzwi, to już nawet nie chce mi się otwierać drzwi i z nimi gadać. Firma miała tu adres do korespondencji – słyszymy na miejscu.
Próbujemy więc skontaktować się telefonicznie. Jak się okazuje, nie ma żadnego problemu z dodzwonieniem się do mężczyzny i jego żony. Obydwoje nie chcą rozmawiać na temat wypadku.
Reporterka: Mijają dwa lata, a ten mężczyzna nie usłyszał nawet zarzutów.
Prokurator Skiba: Tak, tylko zwracam uwagę, że czyn ten jest zagrożony karą, która w realiach kodeksu karnego nie jest po pierwsze surowa, a po drugie musimy mieć pewność, że mężczyzna wie o tym, że jest poszukiwany i powinien stawić się w prokuraturze.
Reporterka: Ten człowiek o tym wie, bo ja do niego się dodzwoniłam.
Prokurator Skiba: Ja nie mam do niego numeru. Uważam, że pewna droga biurokratycznego zwlekania ze strony policji, która była odpowiedzialna za przeprowadzenie czynności w trybie wskazanym przez prokuratora, nie została zachowana.
ZOBACZ: Stracili dach nad głową. Mieszkają na tyłach sklepu
- Budzi konsternację, że przez tak długi okres nie można mówić o wyegzekwowaniu sprawiedliwości, jesteśmy w stanie, gdy cały czas istnieje ryzyko przedawnienia karalności czynów, które są zarzucane Vadimowi K. Następuje to w terminie pięcioletnim – podkreśla Tymoteusz Zych, pełnomocnik pana Jacka.
To nie koniec problemów pana Jacka. Mężczyzna żyje za niecały tysiąc złotych. Starał się o odszkodowanie i rentę, ale Zakład Ubezpieczeń Społecznych renty odmówił.
- Nie podważamy choroby pana Jacka, lekarz orzecznik ZUS orzekł całkowitą niezdolność do pracy i samodzielnej egzystencji. Brakuje świadczenia, ponieważ brakowało podstawowego dokumentu do jego przyznania, czyli karty wypadku. W tym przypadku obowiązek jej przygotowania kary wypadku ma zleceniodawca lub firma zewnętrzna – informuje Wojciech Ściwiarski z ZUS w Warszawie.
Reporter: Jakim sposobem ma pan Jacek porozumieć się ze zleceniodawcą, który zawinił w wypadku?
Wojciech Ściwiarski, ZUS w Warszawie: Pan Jacek odwołał się od decyzji ZUS i sprawa aktualnie znajduje się w sądzie.
ZOBACZ: Trzy osoby wskazują, kto jest ojcem, a sąd… nie wierzy
- Napisałam trzy listy polecone za potwierdzeniem odbioru i zostały odebrane. Żona pracodawcy odpisała mi, że bez konsultacji z Jackiem nie przygotują żadnego dokumentu, a tak naprawdę to nie mają obowiązku, bo on nie jest obwarowane żadną karą – mówi Monika Paprocka, żona pana Jacka.