Na Zanzibarze zaraził się malarią. Zmarł w polskim szpitalu
![](https://ipla.pluscdn.pl/dituel/cp/d9/d92uvvx54e4odaeri5jzpv1931un8po3.jpg)
Robert Kowalik z okolic Leszna w grudniu wyleciał na wakacje życia na Zanzibar. Dwa tygodnie po powrocie do Polski zaczął się źle czuć. Trafił do Wojewódzkiego Szpitala Wielospecjalistycznego w Lesznie, gdzie kilka dni później zmarł. Jego rodzina wini o to lekarzy - jej zdaniem zbyt późno rozpoznali oni malarię.
- Afryka, Zanzibar, to była nasza pierwsza tak daleka podróż, chcieliśmy zobaczyć coś innego. To miały być nasze wakacje życia, tak bym mogła powiedzieć, bo nigdy nie byliśmy tak daleko. Chciałabym, żeby ta tragedia, z jaką przyszło nam się teraz zmierzyć, ujrzała światło dzienne, bo mojego męża niestety nie ma z nami - mówi Elwira Kowalik.
- To były to wakacje życia bo tata czuł się tam świetnie. Widoki były przecudowne, palmy, cały czas ciepło, słońce, super plaża - wspomina Oliwier Kowalik.
ZOBACZ: Kolosalne rachunki za ciepło. Bez szans na spłatę długów
Rodzina Kowalików była na wakacjach na Zanzibarze w grudniu 2024 roku. Dwa tygodnie po powrocie pan Robert zaczął się źle czuć. Na początku wyglądało to na zwykłe przeziębienie, ale kiedy gorączka nie spadała, żona zaczęła się niepokoić.
- Tata bardzo źle się czuł. Wieczorem postanowiłem z mamą, że musimy wzywać pogotowie. Lekarz z karetki mówił, że skoro nie byliśmy tam w pracy albo nie przebywaliśmy przez dłuższy czas, to jest to bardzo mało prawdopodobne, żeby to była jakaś choroba stamtąd - opowiada Oliwier Kowalik.
- Zarodziec malarii jest to pasożyt, którego możemy złapać podczas podróży. Jeżeli objawy pojawią się w tym kraju tropikalnym, w którym jesteśmy, jest łatwiej, bo ci lekarze są świadomi tego, że to może być malaria, natomiast problemy są, gdy wrócimy już do Polski, bo nikt z nas lekarzy na początku nie myśli o tym, żeby diagnozować pacjenta w kierunku choroby tropikalnej - tłumaczy Łukasz Durajski, lekarz medycyny podróży.
ZOBACZ: Regularnie odprowadzał składki. Po wypadku został bez niczego
Robert Kowalik zostaje przewieziony karetką do szpitala wojewódzkiego w Lesznie z podejrzeniem zapalenia płuc. Jest 13 stycznia tego roku, poniedziałek.
- Ja widziałam, jak on gaśnie w moich oczach, widziałam jak on się czuje, że było coraz gorzej. Mówiłam tylko do niego, żeby walczył dla mnie i dla naszego syna, żeby robił to dla nas i że musi z tego wyjść. W ten czwartek przyszłam drugi raz do męża, to już mnie nie wpuścili, wieźli go na łóżku. Podszedł do mnie lekarz, który był na dyżurze i powiedział, że pacjent nie reaguje na ich leczenie i musi być przewieziony na intensywną terapię - opowiada Elwira Kowalik.
- Zobaczyłem go, jak ledwo próbuje złapać tlen, jaki był żółty, cały żółty, jakie oczy miał żółte i jak leciały mu z nich łzy. Tylko krzyknąłem mu, że go bardzo kocham – wspomina Oliwier Kowalik.
- Przyjechał szwagier z kontaktem do oddziału chorób tropikalnych w Poznaniu. I w tym momencie lekarz dyżurujący na intensywnej terapii wykonał ten telefon i po rozmowie stwierdził, że natychmiast pobiorą próbkę krwi męża - mówi Elwira Kowalik.
- Diagnostyka chorób tropikalnych na ten moment praktycznie nie istnieje w polskim systemie. Bardzo często włączane jest leczenie innych chorób i to przedłuża postawienie właściwej diagnozy, a powoduje, że niestety u pacjentów może dochodzić do ciężkich powikłań, do ciężkiego przebiegu tej choroby - tłumaczy Łukasz Durajski, lekarz medycyny podróży.
- Na drugi dzień po ósmej zadzwonił do mnie lekarz z intensywnej terapii z Leszna i potwierdził, że tak, wynik wyszedł pozytywny, że to jest malaria, że szpital kliniczny przygotował antybiotyk pod malarię, tylko że nie szło już tego zahamować - mówi pani Elwira.
- Nie oddychał samodzielnie, jego narządy wewnętrzne były bardzo pozajmowane, śledziona do usunięcia, wątroba w bardzo złym stanie, nerki nie funkcjonowały - wylicza Oliwier Kowalik.
ZOBACZ: Przeraźliwy ból po operacji. Lekarze nie pomogli
Niestety, lekarzom nie udało się uratować Roberta Kowalika. Mężczyzna zmarł.
- Z mamą codziennie od wtorku do tego czwartku, kiedy przebywał na oddziale, mówiliśmy lekarzowi, czy to nie jest choroba stamtąd, czy to nie jest malaria - podkreśla Oliwier Kowalik.
- Lekarze powiedzieli, że to oni go leczą, że wiedzą, co mają robić, że to nie ja powinnam wydawać wskazówki, jak leczyć pacjenta – dodaje pani Elwira.
O wyjaśnienia pytamy Adriana Jędrzejewskiego z Wojewódzkiego Szpitala Wielospecjalistycznego w Lesznie.
Dziennikarz: Dlaczego przez cztery dni, mimo że oni mówili, że wrócili z Afryki, nie zrobiono tych testów na malarię?
Lekarz: Pacjent przyznał się po dwóch dniach, że był na Zanzibarze.
Dziennikarz: Ja mam taki dokument: to jest dokument wystawiony przez pogotowie, w momencie jak pacjent był zabierany. Wywiad medyczny: niedawno wrócił z Afryki, 13 stycznia. Czyli dokładnie siedem dni przed śmiercią. Państwo wiedzieliście od samego początku w takim razie, że pacjent wrócił z Afryki.
Lekarz: Rodzina twierdzi, że pacjent zmarł na malarię, a my twierdzimy, że w przebiegu wstrząsu septycznego. Nie ma testów na malarię w tym szpitalu. Wykonywano rozmazy krwi i w rozmazie krwi drugim się okazało, że są widoczne zarodźce malaryczne, wcześniej one nie były widoczne.
ZOBACZ: Nowy blok pełen usterek. Zalania, grzyb, brak wentylacji
- Mamy antybiotyki, mamy już to opracowane, możliwości leczenia malarii na szczęście są. Większość przypadków jest wyleczalna - tłumaczy Łukasz Durajski, lekarz medycyny podróży.
- Nie dajemy każdemu pacjentowi, który wróci z wycieczki zagranicznej, w pierwszym okresie od razu leków przeciwmalarycznych - mówi Adrian Jędrzejewski z Wojewódzkiego Szpitala Wielospecjalistycznego w Lesznie.
Dziennikarz: Czy państwo jako szpital macie sobie coś do zarzucenia w tej sytuacji?
Lekarz: Osobiście uważam, że wszystkie badania były wykonane, nie uważam po przejrzeniu dokumentacji, żebyśmy zaniedbali.
- W tej sprawie prowadzone jest śledztwo Prokuratury Rejonowej w Lesznie. Obejmuje ono swoim zakresem spowodowanie nieumyślne śmierci pacjenta, a także ewentualne błędy medyczne – informuje Łukasz Wawrzyniak z Prokuratury Okręgowej w Poznaniu.
- Gdyby podjęto decyzję o diagnozowaniu męża w kierunku malarii, a nie czekano na to cztery dni, to mąż by żył. Nie usłyszałam ani słowa przepraszam, ani żadnej skruchy – zaznacza pani Elwira.