Walczy z koleją o odszkodowanie. Zaatakowały go kleszcze
Bartłomiej Szlachta ma dokumenty stwierdzające, że jako zwrotniczy na kolei, pracując w chaszczach, nabawił się choroby zawodowej po ukąszeniu kleszczy. Dziś z powodu boleriozy nie może pracować. Stara się przetrwać za 724 zł miesięcznie. Świadczenie mogłoby być wyższe, gdyby kolej uznała chorobę zawodową, ale do tego daleka droga.
Jeszcze 5 lat temu 37-letni pan Bartłomiej Szlachta był zdrowym, sprawnym mężczyzną. Był również dumny, że podtrzymuje tradycję rodzinną pracując jako zwrotniczy na kolei. Mieszka razem z matką w Rykach, w województwie lubelskim, w starym kolejowym budynku.
- Pracowało się dobrze, nie narzekałem. Do moich obowiązków należała kontrola torowiska, rozjazdów, czy nie ma pęknięć. Musiałem robić obchody. To była tak naprawdę nastawnia w lesie. Miedzy torami były wysokie trawy, chaszcze – opowiada Bartłomiej Szlachta.
Był lipiec 2014 roku. Pan Bartłomiej jak co dzień wykonywał swoje obowiązki służbowe. Wtedy nie przypuszczał, że to, co się stało, zaważy potem na jego zdrowiu i życiu.
- W miejscu torów wszystko było zarośnięte. Człowiek musiał się przedzierać przez krzaki. Pierwszy kleszcz ugryzł mnie z tyłu ręki. Nie mogłem go wcześniej widzieć, dopiero jak brałem toaletę. Wówczas samodzielnie go wyciągnąłem. Nie miałem rumienia ani nic takiego i po prostu nie czułem się zagrożony, dlatego nie zgłaszałem tego faktu. A drugi kleszcz ugryzł mnie w brzuch – wspomina pan Bartłomiej.
Mężczyzna zapomniał o tych ukąszeniach. Dalej normalnie pracował. W październiku 2014 roku zaczął się bardzo źle czuć.
- Zaczął mnie bardzo boleć kręgosłup. Do tego stopnia, że sam nie mogłem sobie butów założyć. Nie nadawałem się już do pracy. Udałem się do lekarza rodzinnego – mówi pan Bartłomiej.
- Dostał lekarstwa przeciwbólowe, ale działały krótko. Dalej go kręgosłup bolał. No, a później tak już na Boże Narodzenie wykrzywiło mu twarz, kolana mu wysiadły – opowiada o synu Barbara Szlachta.
Pan Bartłomiej przez ponad miesiąc leżał na oddziale neurologicznym. Lekarze robili szereg specjalistycznych badań, aby znaleźć przyczynę choroby.
- Okazało się, że mam boreliozę, neuroboreliozę. Po leczeniu wróciłem do domu, ale nie odpuszczało. Potem zaczęło atakować mi stawy do tego stopnia, że znowu musiałem położyć się do szpitala. Choroba zaczęła wracać – przyznaje pan Bartłomiej.
Ciągły ból stawów, drętwienie kończyn i twarzy, zupełny brak siły spowodowały, że pan Bartłomiej musiał przebywać na zwolnieniu lekarskim. Do dzisiaj nie może zrozumieć, jak został potraktowany przez pracodawcę.
- Dostałem wymówienie. Dziękuję, do widzenia i to wszystko, proszę sobie radzić – tłumaczy.
- Stan zdrowia pana Bartłomieja powoduje niezdolność do pracy. Lekarz orzecznik nie miał co do tego wątpliwości. Przyznano rentę z tytułu niezdolności do pracy – informuje Małgorzata Korba, rzecznik Zakładu Ubezpieczeń Społecznych w Województwie Lubelskim.
- Jakby to nie była tak ciężka choroba, tobym sobie normalnie pracę znalazł, nie ma sprawy. Zawsze sam sobie radziłem, nie byłem na garnuszku instytucji. A teraz za te 724 złote to wegetacja – dodaje pan Bartłomiej.
W 2016 roku ruszyło postępowanie administracyjne dotyczące uznania choroby zawodowej u pana Bartłomieja. Mężczyzna był dokładnie przebadany przez lekarzy specjalistów w Instytucie Medycyny Pracy w Łodzi. Ma dokument stwierdzający chorobę zawodową. Taką samą decyzję wydał również sanepid w Lublinie.
- Zwróciliśmy się do Państwowego Powiatowego Inspektora Sanitarnego w Puławach z wnioskiem o przeprowadzenie oględzin stanowiska pracy. I w wyniku przeprowadzonych oględzin potwierdzono to narażenie (na atak kleszczy), na bazie tego została wydana decyzja o stwierdzeniu choroby zawodowej – tłumaczy Barbara Sawa-Wojtanowicz, kierownik Oddziału Higieny Pracy Powiatowej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej w Lublinie.
- Pracodawca nie przyjmuje, że coś takiego mogło się wydarzyć. Dla pracodawcy było to niemożliwe. Cały czas utrzymywał, że żadnych kleszczy nie ma w miejscu pracy. Dla pracodawcy nie jest to miła wiadomość, bo ewentualnie trzeba będzie liczyć się z odszkodowaniem, z przyznaniem się do winy, ponieważ teren był zarośnięty – zauważa pan Bartłomiej.
- Stacja to miejsce, gdzie są tory, sieć trakcyjna, urządzenia sterowania ruchem kolejowym. To są miejsca, w których nie występuje w tak dużej ilości roślinność, szczególnie drzewa, które mogłyby stanowić zagrożenie dla ruchu pociągów – przekonuje Karol Jakubowski, rzecznik PKP Polskich Linii Kolejowych SA.
Reporterka: Musicie znać dokument inspektora powiatowego. Tu jest wyraźnie napisane, jak wygląda stanowisko pracy. Są trawy, są drzewa. To wszystko jest napisane, prawda?
- Jeszcze raz to mogę powiedzieć: stacja kolejowa to miejsce, gdzie nie występuje tyle drzew i roślinności, jak w innych miejscach, bowiem w tych miejscach prowadzony jest ruch pociągów, a roślinność może stanowić tutaj zagrożenie dla przejeżdżających pociągów.
- Macie dokumentację fotograficzną jakąkolwiek z tamtego czasu, jak to wyglądało? Bo ja mam.
- Jeszcze raz mogę to powtórzyć, stacja, na której pracuje osoba…
- Pytam o dokumentację, a pan jak mantrę powtarza cały czas to samo.
- …funkcjonuje w miejscu, gdzie działają tory, perony, gdzie przejeżdżają pociągi.
Barbara Sawa-Wojtanowicz z Powiatowej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej w Lublinie tłumaczy, że inspektor sanitarny wydał decyzję o stwierdzeniu choroby zawodowej u pana Bartłomieja, na którą jednak pracodawcy przysługuje odwołanie.
- Pracodawca może odwoływać się w nieskończoności, składać nowe wnioski dowodowe, a my jesteśmy zobligowani kodeksem postępowania administracyjnego do weryfikacji wszystkich dowodów – dodaje.
Wiele wskazuje więc na to, że panu Bartłomiejowi pozostanie swoje racje udowadniać w sądzie.
- Najgorsze, że mogę żyć w biedzie, ubóstwie poprzez wypadek w pracy. Dla każdego liczą się tylko pieniądze. To jest najgorsze – podsumowuje pan Bartłomiej.*
* skrót materiału
mfrydrych@polsat.com.pl