Stracili dom. Drzwi i okna zabito płytami
Państwo Krawczyńscy z Warszawy mieszkali w domu, który był w ich rodzinie od pokoleń. Od lat 70-tych ich rodzina stara się odzyskać kamienicę odebraną na mocy dekretu Bieruta. Pod koniec grudnia bez uprzedzenia odłączono im prąd. Kilka tygodni później budynek został ogrodzony, a drzwi i okna zabito płytami. Rodzina musi zaczyna od zera. Odpowiedzi, kto podjął decyzję o zamknięciu budynku, nie ma do dziś.
W kilka dni stracili dorobek całego życia – Teresa i Janusz Krawczyńscy z Warszawy mieszkali w domu, który był w ich rodzinie od pokoleń. Od siedemdziesięciu lat ich rodzina stara się odzyskać kamienicę odebraną na mocy dekretu Bieruta. Bezskutecznie. Pod koniec grudnia bez uprzedzenia odłączono im prąd.
- 27 grudnia przyszliśmy z pracy i nie ma światła. Myśleliśmy, że jest jakaś awaria, zadzwoniliśmy do elektrowni, oni mówią, że nic takiego nie widzą o żadnej awarii - mówi pani Teresa Krawczyńska.
- Taka zagrywka z tym prądem, w zimie, no to jest powyżej pasa. I to jeszcze nie ma winnego - dodaje pan Janusz.
- Dziadek nie doczekał, mama nie doczekała, mój mąż też nie doczekał. I teraz moja kolej? - pyta pani Aldona Olszewska, siostra pana Janusza.
Bezdomny syn wdziera się do jej mieszkania
Kilka tygodni później, również bez jakiejkolwiek zapowiedzi, budynek został ogrodzony, a drzwi i okna zabito płytami. Ani pan Janusz, ani jego siostra, nie dostali informacji o wyłączeniu kamienicy z użytkowania. Nie pozwolono im również wejść, by zabrać swoje rzeczy z mieszkań.
- W momencie, kiedy były zabijane drzwi dyktami, na miejscu była policja. Mówiliśmy, że chcemy wejść, zabrać swoje rzeczy. Usłyszeliśmy, że „nie możemy wejść, bo może się w tym momencie zawalić, i będą oni odpowiadali, że nas wpuścili". Nie chcieli nas wpuścić - mówi pani Teresa.
Kiedy pan Janusz i jego siostra starali się o unieważnienie decyzji urzędników, do kamienicy włamali się bezdomni. Rodzeństwo straciło całe wyposażenie domu, ubrania, rzeczy osobiste i rodzinne pamiątki.
- Nie mamy nic. Ubrania – wszystko jest porwane, wywalone, zasikane, zniszczone, zabrudzone, skotłowane, nie mamy co stąd nawet wziąć. 38 lat jesteśmy małżeństwem i zaczynamy od podstaw. Kupowanie szklanek, kubków, talerzy, bo tam wszystko jest potłuczone - mówi pani Teresa.
- Po pralkach, kuchniach, piekarnikach zostało tylko szkło. Wszystko poszło na drugą stronę ulicy na złom. Ja zostawiłem tu kawałek życia, duszę. Tego nie da się obliczyć - mówi pan Janusz.
Przez pożyczkę straciła ziemię. "Dokąd będę żyła, będę dziada ścigać za to"
Próbowaliśmy uzyskać informację od urzędników, kto odpowiadał za zabezpieczenie budynku i nie uprzedził mieszkańców o konieczności zabrania ich rzeczy.
Na odpowiedzi czekamy do dziś. Tymczasem w weekend w budynku wybuchł pożar.
- Było pięć jednostek, była policja i był karetka pogotowia. Strażacy byli na dachu, gasili. Straszny dym leciał na górze z okna - mówi pani Teresa.
- Nie pozwolili nam tu wchodzić, pod groźbą, a bezdomni i złodzieje wchodzili w tą i z powrotem. A oni nawet tego nie sprawdzali - mówi pan Janusz.
- Jesteśmy na skraju załamania. Nie dajemy rady. Nikt nam nie chce pomóc. Zostaliśmy bezdomni w wieku przedemerytalnym, gdzie całe życie pracowaliśmy uczciwie - zaznacza pani Teresa.
- My nie żebrzemy o jałmużnę. My chcemy zwrot naszej własności - podkreśla pani Aldona.*
*skrót materiału