Śmierć 34-latka w Lubinie. Nowe fakty

W piątek nad ranem w Lubinie doszło do dramatycznych wydarzeń, o których mówi cała Polska. Splot niewyjaśnionych dotąd okoliczności doprowadził do śmierci 34-letniego Bartosza S. Według policji mężczyzna zmarł po przewiezieniu do szpitala. Tymczasem z relacji sanitariuszy wynika, że śmierć nastąpiła podczas interwencji policji.

Policję na miejsce wezwała matka Bartosza S. - On krzyczał od okna do okna dzień wcześniej. Mama powiedziała do niego - weź plecak i idź sobie do parku, na powietrze, tam sobie pokrzycz. Żeby tutaj nie zakłócał sąsiadom spokoju i jak wytrzeźwiejesz to przyjdź do domu. I nad ranem on chciał wejść do domu, nie był jeszcze trzeźwy. Mama udawała, że śpi bo wiedziała, że jak on ją zobaczy to będzie krzyczał pod oknami. On tylko wołał: mamo, babciu i rzucał małymi kamyczkami w okno mamy, żeby mu otworzyła drzwi. I mama zadzwoniła właśnie wtedy po policję, żeby go troszkę uciszyli bo to było rano, ludzie wstają do pracy - mówi pani Marta, siostra Bartosza S.

Odsyłany od szpitala do szpitala. Pan Andrzej nie żyje

- Zadzwoniłam na policję bo syn od dawna miał problem z narkotykami. To była 5 rano, jak on przyszedł pod blok i tutaj krzyczał. Wziął małe kamyczki - grysik i mi w okno sypialni rzucił dwa razy. (…) Nie był jakiś agresywny. Czekałam pół godziny ponieważ się dość głośno zachowywał. Myślałam, że ktoś z sąsiadów albo policja wyjdzie. Przecież oni chyba tam nie śpią, mają jakieś dyżury. Ale niestety się nie pojawili, więc po pół godzinie zadzwoniłam,  że proszę o pomoc, bo syn chodzi wkoło bloku i głośno się zachowuje - opowiada pani Jolanta, matka Bartosza S.

Przybyli na miejsce funkcjonariusze usiłowali nakłonić Bartosza S. do wykonywania ich poleceń. Kiedy to jednak się nie udało, zastosowali wobec niego środki przymusu bezpośredniego. Po około 30 minutach szamotaniny Bartosz S. miał nagle stracić przytomność.

- Po trzech godzinach szukałam syna po szpitalach, chciałam się dowiedzieć, gdzie go zabrali. W żadnym szpitalu nie udzielili mi normalnych informacji. Po prostu nie ma go. Zadzwoniłam więc na policję i pytam się, gdzie go zawieźliście? O godzinie 10 pan policjant mnie poinformował, że syn zmarł w karetce w drodze do szpitala. A my mamy świadków, którzy byli w szpitalu, kiedy go przywieźli i pielęgniarki krzyczały: po co przywieźliście nam zwłoki? - mówi matka pana Bartosza.  

Antosia zabiła sepsa. Mają żal do medyków

- 25 minut dusili go kolanem, ręce powyginane, chłopak 65 kilo, czterech policjantów. Wersje są różne, zależy kogo zapytać. Jedni twierdzą, że zmarł już w karetce, drudzy, że po dwóch godzinach w szpitalu - relacjonuje kuzyn Bartosza S.

- Udusili go tutaj i zmarł tutaj, a nie w karetce. Nikt go nie reanimował. Karetka późno się pojawiła. Przyjechała nie na sygnale, rzucili zwłoki na nosze i odjechali bez sygnału - twierdzi matka pana Bartosza.

- Prosiliśmy o pomoc a zamordowano mi dziecko - dodaje kobieta.

Z relacji ratowników medycznych, którzy przyjechali na miejsce wynika, że nie podjęli oni żadnych działań ponieważ w momencie ich przybycia mężczyzna już nie żył. Policja jednak przekonuje, iż było inaczej. W całej sprawie bulwersujący jest również sposób potraktowania matki zmarłego.

- Mama od policji dowiedziała się, że Bartek nie żyje i policjant powiedział, że za godzinę przyjdzie policjantka, prawdopodobnie ta, która była przy tym całym zdarzeniu. Mama w nerwach powiedziała, że ma nagrane wszystko co się wydarzyło. Godzinę od tego telefonu policjanci wpadli do naszego domu. Przyszli bez żadnej pomocy psychologicznej dla mamy i powiedzieli, że mama ma iść z nimi na zeznania. Mama powiedziała, że ona nigdzie nie idzie. Chcieli, żeby oddała im nagrania - opisuje przebieg zdarzeń Siostra Bartosza S. 

- Zaczęła się szarpanina, chcieli robić przeszukanie. Dobrze, że nie byłam sama, że przyszła męża siostra i zadzwoniła do adwokata, czy my musimy ten telefon oddać. I pani adwokat powiedziała, że nie. Kiedy szwagierka powiedziała to policjantom rzucili się na nią, wykręcili jej ręce, wyrywali torebkę. Całe szczęście, że na tyle była mądra, że zrobiła obdukcję - podkreśla matka zmarłego mężczyzny.  

Nagła śmierć dziennikarza Bohdana Gadomskiego. Są zarzuty

Sprawę śmierci Bartosza S. wyjaśnia prokuratura. Pod komisariatem policji w Lubinie doszło w niedziele do zamieszek. Rozwścieczony tłum zaatakował funkcjonariuszy i zdewastował budynek. Zatrzymano kilkadziesiąt osób.  

- Bartek miał 34 lata. W poniedziałek odebraliśmy go ze szpitala psychiatrycznego. Chciał wyjść z tego wszystkiego, miał cały czas nadzieje, że sobie sam poradzi - mówi siostra pana Bartosza.  

- Miał problemy ze sobą od dłuższego czasu, ale był totalnie niegroźną osobą. Totalnie bezproblemowy człowiek, nigdy nie był agresywny. On był przestraszony, na niego człowiek huknął i on się bał - podkreśla kuzyn Bartosza S.

- Miał marzenia. Chciał wyjechać do większego miasta, żeby zacząć życie na nowo. Wszyscy chcieliśmy mu w tym pomóc. W piątek rano mama do mnie zadzwoniła, że Bartuś nie żyje - policja go udusiła - kończy siostra zmarłego mężczyzny.

Oglądaj inne reportaże tego reportera

XXXX XXXXXXX XXXXXX XX XXX XXX XXXX XXXX XXXXX

 

XXX XXXX X XXXXXXX XXXXXXXX XXXXXXX X XXXXX

 

XXXX XXXXXXX XXXXXX XX XXX XXX XXXX XXXX XXXXX

 

XXX XXXX X XXXXXXX XXXXXXXX XXXXXXX X XXXXX

 

XXXX XXXXXXX XXXXXX XX XXX XXX XXXX XXXX XXXXX

 

XXX XXXX X XXXXXXX XXXXXXXX XXXXXXX X XXXXX

 

XXXX XXXXXXX XXXXXX XX XXX XXX XXXX XXXX XXXXX

 

XXX XXXX X XXXXXXX XXXXXXXX XXXXXXX X XXXXX