"Nawet w Polsce wydawało nam się, że słyszymy syreny"

- Nie mogliśmy nigdzie wychodzić, musieliśmy siedzieć w domu. Wyła syrena i znowu trzeba było czekać, i znowu, znowu... - mówi 4,5-letnia Laura z Kijowa, która podobnie jak 700 tys. innych ukraińskich dzieci znalazła schronienie przed wojną w Polsce. Od dwóch tygodni wraz z rodzicami i dwoma młodszymi braćmi mieszka w Szczecinie. Jej rodzice opowiedzieli nam swoje wojenne przeżycia.

- Mamy troje dzieci i oczekujemy czwartego. Chciałbym pójść walczyć, ale mam żonę i dzieci nie mogę ich zostawić samych. W metrze było bardzo dużo ludzi, nigdzie nie można było się nawet wcisnąć, nie było gdzie usiąść. Ludzie przynosili ze sobą jakieś stołki, zwierzęta domowe, wszystko było przepełnione. Zdecydowaliśmy się wyjechać dalej od epicentrum ostrzałów. Później mieszkaliśmy jakiś tydzień w Winnicy i tam cały czas były syreny, głośniejsze, bliżej, dalej, ale były coraz częściej. Niby jest spokojnie, ale cały czas słyszysz syreny i myślisz: czy dolecą tu i uderzą? – opowiada pan Gienadij, ojciec Laury.

- Przerażające było to, kiedy o 6:00 rano przebudziłam się i usłyszałam jakiś wystrzał i syrenę. Dostałam ataku paniki, bo wszyscy spali. Przyjechaliśmy tu, gdzie miało być bezpiecznie, a słyszę te wystrzały, tę syrenę! Nie mogłam się uspokoić – wspomina pani Maria, mama Laury

- Nawet jak już byliśmy długo w Polsce, to wydawało nam się, że wciąż wyją syreny, one tak wpływają na psychikę – dodaje pan Gienadij.

"Dziewczyny na Dzień Kobiet chciały nie kwiaty, a kamizelkę kuloodporną"

Alisa i Andriej Filipowiczowie pochodzą z Kijowa. Mają sześcioro dzieci. Nie od razu zdecydowali się wyjechać z miasta, potem wyjazd wydawał się już niemożliwy. Oboje są bardzo wierzący, dlatego z przekonaniem mówią, że tylko cudem udało im się przyjechać do Polski.

- Mąż mówił: dwa dni i wszystko się skończy. A tu kolejne dwa dni, i kolejne. Nic się nie kończyło, przerażający koszmar… – tłumaczy Alisa Filipowicz.

- Kazałem rodzinie chować się w niedużym pokoju, który miał zabite okno, zamykaliśmy drzwi. Jeśli, nie daj Boże, uderzyłaby jakaś rakieta, to  - ja nawet żonie nie mówiłem - dom by się złożył. Przyszliśmy na dworzec, przyjechał pociąg, było tak dużo ludzi, że ten pociąg był od razu przepełniony. Ludzie stali upchani jak śledzie w beczce, siedzieli nawet w toalecie. Pociąg jechał jedenaście godzin, kiedy normalnie do Lwowa powinien jechać sześć. Jedenaście godzin ludzie stali – mówi Andriej Filipowicz.

85-latka straci dach nad głową? Mieszkanie przejęła była synowa

Obie rodziny próbują jakoś się zadomowić, stworzyć dzieciom w miarę normalne życie. Starsze dzieci pójdą do szkoły, ojcowie szukają pracy. Wszystko jednak jest tymczasowe, bo tęsknią za rodzinnym domem.

- Czasami mam poczucie, że na to wszystko nie zasługujemy. Mam na myśli, że przyjeżdżasz i masz tu wszystko, chodzi też o moją godność...  Będę szczery: przez takie dobre przyjęcie, czuję miłość Boga. Nie wiem jednak, co będzie dalej – przyznaje pan Gienadij.

Oglądaj inne reportaże tego reportera

XXXX XXXXXXX XXXXXX XX XXX XXX XXXX XXXX XXXXX

 

XXX XXXX X XXXXXXX XXXXXXXX XXXXXXX X XXXXX

 

XXXX XXXXXXX XXXXXX XX XXX XXX XXXX XXXX XXXXX

 

XXX XXXX X XXXXXXX XXXXXXXX XXXXXXX X XXXXX

 

XXXX XXXXXXX XXXXXX XX XXX XXX XXXX XXXX XXXXX

 

XXX XXXX X XXXXXXX XXXXXXXX XXXXXXX X XXXXX

 

XXXX XXXXXXX XXXXXX XX XXX XXX XXXX XXXX XXXXX

 

XXX XXXX X XXXXXXX XXXXXXXX XXXXXXX X XXXXX