Najpierw strzelaj, później pytaj. Kontrterroryści u brata poszukiwanego
Interwencja kontrterrorystów z Lubuskiego. Przeprowadzili oni nalot na stację diagnostyczną pana Bartosza, bo szukali jego brata. Wejście było siłowe, właściciel został powalony, a policjanci oddali 19 strzałów w drzwi zamknięte jedynie na mały skobelek. Poszukiwanego nie znaleźli. Pan Bartosz szacuje straty na 150 tys. zł.
Rok temu 9 listopada po południu w stacji diagnostycznej pana Bartosza Ostałowskiego w Strzelcach Krajeńskich pojawili się policyjni kontrterroryści. Okazało się, że szukają brata mężczyzny.
- Podobno groził komuś bronią – mówi Magdalena Gracek, pracownica pana Bartosza.
- Zauważyłem wjeżdżający samochód policyjny, a po chwili dwa busy. Wiedziałem, że będzie ciekawie. No i wyskoczyli antyterroryści. Zostałem rzucony na ziemię. Dostałem dwa kopnięcia z lewej strony, zostałem skuty i wtedy zaczęła się kanonada za ścianą. Mówię: po co to rozwalacie, masz tu klucze – opowiada Bartosz Ostałowski.
- Nie wiedziałam, co się dzieje. Widziałam, co robiono z właścicielem stacji, a był po poważnym urazie kręgosłupa, miał połamane kręgi – zaznacza Magdalena Gracek, pracownica pana Bartosza.
- Ten policjant, który mnie obezwładniał, cały czas klęczał idealnie w miejscu złamania mojego kręgosłupa. Cały czas mu powtarzałem: człowieku, zejdź ze mnie, bo ja miałem złamany kręgosłup miesiąc temu. Jak chcesz, to ci pokażę kwity. Nic to nie dawało – twierdzi Bartosz Ostałowski.
ZOBACZ: Zapadła w śpiączkę. Walka o wybudzenie
Działania funkcjonariuszy były bardzo zdecydowane, ponieważ podejrzewali oni, że poszukiwany - brat pana Bartosza - może być uzbrojony. Jednak zdaniem mężczyzny zupełnie nieuzasadnione było szukanie go akurat u niego warsztacie, gdyż dom brata znajduje się 150 metrów dalej.
- Po naszej prawej stronie, gdzieś około 150-200 metrów stąd, Rafał dostał w spadku domek drewniany, w którym zamieszkiwał. Stąd strzelecka policja wiedziała, że Rafał mieszka w obrębie stacji kontroli pojazdów – opowiada Bartosz Ostałowski.
- Policja przeprowadziła rozpoznanie operacyjne. Ustalono, że w tym miejscu logował się telefon osoby przewidzianej do zatrzymania. Również inne informacje wskazywały na to, że ta osoba tam się znajduje – tłumaczy Łukasz Gospodarek z Prokuratury Okręgowej w Gorzowie Wielkopolskim.
ZOBACZ: Za 6 tys. zł wydzierżawił pole na 15 lat? Zwrot po reportażu
Funkcjonariusze, mimo dokonania zniszczeń na około 150 tys. zł, nie znaleźli poszukiwanego. Mężczyzna złożył skargę do komendanta strzeleckiej policji, gdyż jego zdaniem, oprócz mienia, zagrożone było życie i zdrowie jego i pracowników.
- Tu „tylko” 19 razy strzelili do tych drzwi, więc nie wiem, może mieli duży przydział amunicji i trzeba było po prostu tę amunicję gdzieś wystrzelać. Strzelając i uderzając 21 razy łomem do wyważania drzwi, naruszyli tę konstrukcję. Muszę ją zdemontować i zrobić ją na nowo – komentuje Bartosz Ostałowski.
- Poprosiłam koleżankę, żeby szybko otworzyła drzwi łączące nas z tym warsztatem, żeby po prostu nie strzelali dalej, bo myślę, że wtedy to mogłoby się dużo tragiczniej skończyć. Od tych strzałów dzieliło nas około 7 metrów i szklana szyba. W dodatku w warsztacie na linii strzału znajdował się zbiornik z azotem, co też niosło kolejne zagrożenie – zaznacza Magdalena Gracek, pracownica pana Bartosza.
ZOBACZ: Wielodzietna rodzina spędzi pierwsze święta w nowym domu
Sprawa trafiła do prokuratury, jednak śledczy nie dopatrują się znamion przekroczenia uprawnień przez policjantów. Pan Bartosz składa kolejne odwołania od decyzji o umorzeniach, a jego pracownice do dziś są zmuszone korzystać z pomocy psychologicznej.
- Obecnie to postępowanie jest zakończone decyzją o umorzeniu śledztwa. Natomiast jest to umorzenie nieprawomocne. Pokrzywdzeni złożyli na nie zażalenie i to zażalenie będzie oceniane przez sąd – informuje Łukasz Gospodarek z prokuratury Okręgowej w Gorzowie Wielkopolskim.
– Bardzo to odchorowałam, do tej pory chodzę do terapeuty. W ciągu dwóch tygodni od tego zdarzenia schudłam około 10 kilogramów – przyznaje Magdalena Gracek, pracownica pana Bartosza.
- Gdyby tu przyjechali i powiedzieli: szukamy Rafała. Proszę bardzo: wchodźcie, szukajcie... Otwieram drzwi jedne, drugie. Mieliśmy wszyscy szczęście, że nie skończyło się to zranieniem, jakimś rykoszetem bądź nawet śmiercią jednego z moich pracowników – podsumowuje Bartosz Ostałowski.