Wyszedł ze szpitala i zniknął
Od czterech tygodni trwają poszukiwania 39-letniego Sławomira z Knurowa. Prowadzi je głównie rodzina i wolontariusze. Bliscy pana Sławomira od początku mają żal do lokalnej policji, która ich zdaniem zbagatelizowała zaginięcie. Policja twierdzi, że przez cztery dni przygotowywała się do poszukiwań.
56-letnia Bożena Kosek mieszka w Knurowie w województwie śląskim. Od kilku lat regularnie wyjeżdża do pracy do Niemiec. Kobieta w swoim życiu przeszła wiele. Straciła syna i męża. A teraz od czterech tygodni zdesperowana kobieta szuka także swojego starszego syna. Sławomir Kosek zaginął, a winą za to kobieta obarcza pobliski szpital i policję.
- Byłam w Niemczech na delegacji i mąż zadzwonił, że syn młodszy, Paweł nie żyje. To było ciężkie, tragiczne. W kwietniu pierwszy dzień po świętach zmarł mąż. Nie umiem sobie poradzić. To jest dla mnie cios. Ja już nie widzę życia. Jak już Sławka nie znajdę, to nie wiem, co zrobię - mówi pani Bożena Kosek, matka zaginionego Sławomira.
Archiwum X: tajemnicze zaginięcie 18-latki
22 czerwca Sławomir Kosek źle się poczuł. Karetka zabrała go z domu do oddalonego o 14 kilometrów szpitala w Rybniku. Miał tam rozpocząć leczenie detoksykacyjne. Bliscy pana Sławomira twierdzą, że szpital odmówił przyjęcia pacjenta. Nie powiadomił także nikogo, że 39-latek samotnie i pieszo wraca do domu.
- Widzieliśmy się przez messengera 22 czerwca. Akurat wtedy pogotowie zabierało go z domu i zawoziło do szpitala - mówi pani Bożena.
- Sławek zadzwonił do mnie i prosił, bym przyjechała po niego, że został wypuszczony ze szpitala. Pojechałam po niego. Ale w miejscu, w którym powiedział, że jest - nie było go - dodaje Beata Gabryszewska, narzeczona pana Sławomira.
- To był pacjent, który był świadomy, co się z nim dzieje i został przyjęty na izbie przyjęć przez lekarza psychiatrii. Pacjent został zbadany. Została mu zaproponowana hospitalizacja, ale pan odmówił - mówi Jan Ciechorski, rzecznik szpitala dla nerwowo i psychicznie chorych w Rybniku. Zapewnia, że pan Sławomir „w każdej chwili mógł sam wyjść z izby”, a stan jego zdrowia „nie powodował przyjęcia go do szpitala wbrew jego woli”.
Pan Sławomir nie dotarł do domu. Bliscy mają też żal do policji. Ich zdaniem mundurowi zbagatelizowali fakt zaginięcia mężczyzny. Policja zaczęła działać dopiero po czterech dniach od zgłoszenia zaginięcia. Zdesperowana rodzina postanowiła na własną rękę zorganizować poszukiwania.
- Ostatni kontakt mieliśmy od niego o godz. 23:25. To był ostatni telefon od Sławka. Mówił, że jest na ulicy Robotniczej 14 i idzie dalej. Szukaliśmy go do 1:37 - wspomina narzeczona mężczyzny.
Zaginionego, jako ostatnia, widziała dróżniczka. Pani Stefania mówi, że mężczyzna „cały czas się trząsł”.
- Zawisł na słupku, po chwili upadł. Nastąpił atak epilepsji. Na miejsce wezwano zespół ratownictwa medycznego, który udzielał pomocy - mówi Alan Szyda z ratownictwa podziemnego GPR Jastrzębie.
- Pan Sławomir odmówił przewiezienia do szpitala. I tutaj ratownicy wyposażyli tego pana w latarkę i opaskę odblaskową. A on prawdopodobnie pozostał na miejscu, czekając na przybycie rodziny, którą wcześniej powiadomił - dodaje Marek Słomski z policji Gliwicach. Zapewnia, że przez cztery dni „policja wykonywała czynności, o których rodzina po prostu nie wie”.
Poszukiwania prowadzone przez rodzinę na własną rękę przyniosły skutek. Znaleziono m.in. dokumenty zaginionego i jego but. Bliscy pana Sławomira twierdzą, że dopiero wtedy na miejsce przyjechali funkcjonariusze z psem tropiącym.
- Dla mnie policja postąpiła w karygodny sposób. To był człowiek. Nieważne, że był nałogowcem. Dla mnie był kimś bardzo ważnym. On wtedy potrzebował pomocy i nikt mu jej nie udzielił - mówi pani Beata Gabryszewska.
Zarówno szpital, jak i policja nie czują się winni. Od tygodnia poszukiwania pana Sławomira zwolniły. Teraz śledczy i wolontariusze czekają na nowy trop. Natomiast bliscy nie tracą nadziei na powrót mężczyzny do domu.
- Bardzo proszę o pomoc ludzi, którzy mieszkają w tamtym rejonie i mogli go widzieć. Żeby mu pomogli. Niech go zatrzymają. Niech mu wytłumaczą, że nic mu się nie stanie. Że za chwilę po niego przyjedzie rodzina. Że my się nim zaopiekujemy i że będzie wszystko w porządku - dodaje pani Beata.*
*skrót materiału