Kiedyś dawał pracę, dziś schronienie. Pan Witold przyjął osiemdziesięciu uchodźców
Osiemdziesięciu uchodźców z Ukrainy przyjął pod swój dach Witold Wójcik z Grójca pod Warszawą. Mężczyzna jest sadownikiem. Dotąd sezonowo zatrudniał obywateli Ukrainy przy zbiorach. Teraz nie wyobrażał sobie, żeby nie pomóc osobom uciekającym przed rosyjskimi wojskami. To rodziny i znajomi jego pracowników.
- Jak zaczęła się wojna, bombardowania, zaraz mnie bombardowali telefonami. Czy możemy znaleźć schronienie dla rodziny? Mężczyźni, którzy tu pracowali, wyjechali. Żaden mężczyzna tu nie przyjechał – mówi Witold Wójcik.
- Jak się ludzie dowiedzieli, że u Witka mieszka osiemdziesiąt osób, zaczęli pomagać. Pomagają piekarnie, sklepy, apteki. Na samym początku wspomagaliśmy go jedzeniem, ubraniami dla dzieci, kocami, poduszkami. Zaczęliśmy zbierać wersalki, materace. Jak Witek mówi, że dzieci poszły do szkoły i potrzebne są plecaki, to ja szybko je organizuję i zawożę – opowiada Barbara Lipska, koordynator powiatowego punktu dla uchodźców w Grójcu.
Ciężko chore dzieci uciekają z Ukrainy. Polacy pomagają
Pan Witold osobiście odbiera z granicy uchodźców i przywozi do siebie. Przeznaczył dla nich budynek mieszkalno-gospodarczy, w którym wcześniej zamieszkiwało po dwanaście osób. Po adaptacji pomieszczeń, żyje się w nich osiemdziesięciu uchodźców. Sadownik sam ich utrzymuje. Pomagają znajomi, sąsiedzi.
Pani Maria ze Lwowa uciekając zdążyła zabrać ze sobą tylko dokumenty. I tak dotarła do granicy.
- Wszystko bombardują. Terroryzm - taka strategia Putina. Wzięłam dokumenty, dziecko i od razu wyjechałam do Polski. Na granicy w kolejce stałam ponad 48 godzin. Tu jest nam bardzo dobrze. Mamy jedzenie, wodę, pralkę – wszystko, co potrzebne - opowiada.
Wychowuje niepełnosprawne dzieci, poważnie zachorował też mąż
Pan Witold teraz musi każdego z uchodźców zarejestrować i pomóc załatwić formalności, aby mogli np. otrzymać PESEL. Przebywające u niego dzieci zapisał już do szkół. Stara się też, aby wszyscy jego goście czuli się bezpiecznie.
- Staramy się jakąś przyjemność zrobić, żeby nie myślały o wojnie. Wczoraj byliśmy na sztukach walki MMA. W niedzielę zrobimy wycieczkę – tłumaczy pan Witold.
- Jeżdżę na basen, na boks. Modlimy się, malujemy, gramy w piłkę nożną – opowiada Maksim, który uciekł z mamą z Lwowa.
"Moje serce się po prostu rozerwało". Uciekły przed wojną
Pani Włada uciekła z Kijowa, gdy na miasto spadły pierwsze bomby. Była w zaawansowanej ciąży. Poród mógł nastąpić w każdej chwili. Uciekała w ciemno. Jadąc w stronę granicy, jej znajomi zadzwonili do pana Witolda. Ten zgodził się ją przyjąć.
- Uciekałam w ciąży, na następny dzień miałam termin porodu. Bałam się bardzo, nie wiedziałam, czy nie urodzę w korku lub na granicy. Ale maluch wytrzymał i urodził się w Polsce, w szpitalu w Lublinie – wspomina pani Włada.
- Mam tu domek, 35 metrów, który służył mi do celów gospodarczych. Zaadaptowaliśmy to pięknie. Mają swoją łazienkę – mówi pan Witold.
Zwierzęta też uciekają przed wojną. Pomagają polscy wolontariusze
Mężczyzna nie ma możliwości przyjęcia kolejnych osób. A jego pracownicy nadal proszą o pomoc dla swoich krewnych. Dlatego pan Witold porozumiał się z prowadzonym przez zakonnice Domem Pomocy Społecznej w Nowym Mieście nad Pilicą.
- Pan Witek Wójcik przywiózł do naszego domu 16 osób. Trzy matki i trzynaścioro dzieci. Trzeba być bohaterem, geniuszem i mieć kochające, olbrzymie i wrażliwe serce – mówi o sadowniku Marianna Słodkowska z Domu Pomocy Społecznej.