Uchodźcy w Polsce. W Lublinie trafiają do domów nadziei
- Lubiłam z tatą tworzyć zabawki, podróżować. Byliśmy nad morzem, jeździliśmy do innych krajów – opowiada 6-letnia Ksenia Bondar, której ojciec zginął w pierwszych dniach wojny w Ukrainie. Dziewczynce i jej mamie pomogło w lubelskie Centrum Wolontariatu. Od początku walk wsparcie w Centrum dostało kilka tysięcy uchodźców, którzy trafiają m.in. do domów nadziei.
35-letnia Maryna Bondar z rodziną mieszkała pod Kijowem. Mąż pani Maryny od 2014 roku służył w ukraińskiej armii. Gdy wybuchła wojna, życie rodziny zmieniło się w koszmar.
- 24 lutego zadzwoniono do mojego męża, kazano mu przyjechać. Jest żołnierzem, miał się stawić do służby. Wtedy jeszcze się nie bałam. Nie myślałam, że może mu się coś stać. Normalnie pożegnaliśmy się i mąż poszedł do pracy – wspomina Maryna Bondar.
- Wtedy zrzucono bombę w miejsce, gdzie on był. Niektórzy uciekli, inni schowali się w budynku. I oni właśnie nie przeżyli. Kolega taty powiedział, że taty już nie ma, że nie przeżył. Lubiłam z tatą tworzyć zabawki, podróżować. Byliśmy nad morzem, jeździliśmy do innych krajów – opowiada 6-letnia Ksenia Bondar.
Wynajęli mieszkanie, nie płacą, właściciel pobity
W lubelskim Centrum Wolontariatu od początku wojny wsparcie otrzymało kilka tysięcy uchodźców. Natalia, która z Ukrainy uciekła na początku marca, postanowiła pomagać swoim rodakom. Organizuje dla nich pracę.
- Chcę tylko coś robić dla swojej Ukrainy i dla uchodźców. Bo ta sytuacja bardzo mnie boli. To jest straszne, gdy widzę w internecie nagrania z wojny, czy jak ktoś z moich znajomych mówi o wojnie – przyznaje Natalia Piankowska, wolontariuszka.
Pomaga również Anna Szymańska, która od sześciu lat mieszka i studiuje w Lublinie.
- Stan psychiczny dzieci na początku był dramatyczny. Bały się, płakały, miały ataki paniki – opowiada.
Ona również boi się o swoich bliskich, którym nie udało się przyjechać do Polski.
- Nie jest łatwo na co dzień dzwonić i pytać. Mówią, że słyszą, że są alarmy bombowe, że muszą się chować. Śpią w korytarzach, tam gdzie nie ma okien, żeby nic nie wybuchło – mówi wolontariuszka.
- Wiedzieliśmy, że mamy pewną pulę mieszkań do wykorzystania. Pierwszą rzeczą było kojarzenie osób, które przybywały do nas, z osobami, które oferowały przyjęcie: swój dom, pokój, mieszkanie - tłumaczy ks. Mieczysław Puzewicz, prezes Centrum Wolontariatu w Lublinie.
Zamiast nowego dachu, długi. Ofiary oszustw dekarza
- Moja siostra została w Doniecku. W samym epicentrum. Boję się, jak wszyscy – podkreśla Nikola, która skorzystała z pomocy Centrum.
Uchodźcy trafiający do Lublina otrzymują schronienie w tzw. domach nadziei. Tam mogą zacząć życie od nowa. Dzieci chodzą do przedszkola, a matki idą do pracy.
- Coraz więcej osób przybywających stamtąd ma świadomość, że nie wróci tam albo nigdy, albo w jakimś możliwym do wyobrażenia czasie. Domy nadziei są propozycją, gdzie my na pół roku przyjmujemy rodzinę i zapewniamy bezpłatny dach nad głową – wyjaśnia ks. Mieczysław Puzewicz.
Trudny rozwód. 9-latek od ponad miesiąca nie chodzi do szkoły
Taki dom stworzyli m.in. państwo Cichoccy spod Lublina. Od miesiąca mieszka u nich 30-letnia pani Halina z dwuletnią córką i siostrą.
- Do tej pory czujemy z tego dużą radość, dużo dobra. Dziewczynki są jak nasze córki, a najmłodsza jak wnuczka – mówi Jadwiga Cichocka.
- Na drugi dzień zebraliśmy wszystkie rzeczy i poszliśmy do schronu. Podjęłyśmy decyzję, by uciekać do Polski. Pięćdziesiąt kilometrów szliśmy na piechotę z dziećmi – wspomina Halina Koliada.
Pani Halina jest bardzo wdzięczna za otrzymaną pomoc. Jednak bardzo boi się o swojego męża, który walczy na froncie. Liczy, że niebawem wojna się skończy, a rodzina znów będzie razem.