Alarmowali o dramacie córki. Specjaliści nie pomogli
Rodzice 17-letniej Julii z Wrocławia biją na alarm. Polski system opieki psychiatrycznej dla młodzieży nie funkcjonuje. Małżeństwo zdecydowało się na szczerą, pełną bólu opowieść o dramacie ich córki. Wszystko po to, by nagłośnić problem.
- Mówiła do mnie kładąc się na łóżku: „Mamo, zabij mnie. Ja nie chcę żyć”. Nigdy nie powiedziała dlaczego. Nie chcę i już – opowiada pani Aneta, mama Julii.
ZOBACZ: Pogrążył go leasing. Z 240 tys. zł zrobiło się ponad milion
Kiedy 17 lat temu urodziła się Julia, córka państwa Anety i Jacka z Wrocławia, szczęście rodzinne rozkwitło. Dziecko urodziło się zdrowe. Problemy zaczęły się w okresie dojrzewania.
- Mnie się wydaje, że jak zaczęła dojrzewać, to zaczęły się takie jej problemy. Niby się uśmiechała, ale w szkole nie miała nigdy przyjaciółki. Przez całą szkołę. To też byłam u pedagoga i zgłaszałam i pytałam się, dlaczego tak jest, że ona nie może nawiązać tej znajomości, ani utrzymać tych znajomości – opowiadają rodzice Julii.
Ojciec Julii mówi, że pierwszym poważnym symptomem do niepokoju było ciecie na rękach.
- Wiemy, że to takie wołanie o pomoc, dlatego podjęliśmy leczenie. Po pierwszych badaniach usłyszeliśmy, że córka ma depresję i Aspergera. Podłoże zaburzenia osobowości nieznane – dodają.
ZOBACZ: Żyje w ciągłym bólu, lekarze nie potrafią pomóc
Julia była leczona farmakologicznie. Kilka razy trafiała do szpitala, na oddział dzienny, bo samookaleczenia były coraz bardziej dramatyczne. Rodzice dziewczyny zdecydowali się na zmianę szkoły. Wybrali Specjalny Dolnośląski Ośrodek Szkolno-Wychowawczy we Wrocławiu, bo tam dzieci są pod profesjonalną opieką specjalistów.
- Szkoła jest naprawdę bardzo w porządku. Ja byłam bardzo zadowolona, bo tam jest naprawdę przyjemnie. Tak jak w sanatorium na wakacjach – przyznaje pani Aneta, mama Julii.
- Zaobserwowałam u Julii smutek, dużo tego smutku. Julia sama mi powiedziała, że miała rożne problemy. Ona sama się otworzyła, nie musiałam o to zabiegać wtedy – opowiada Grażyna Stacherzak, pedagog z Dolnośląskiego Spocjalnego Ośrodka Szkolno-Wychowawczego we Wrocławiu.
Rodzice liczyli, że ich córka w końcu odzyska spokój wewnętrzny. I tak było przez jakiś czas. Niestety, nikt się nie spodziewał co wydarzy się w połowie września tego roku.
- Zanim dotarłam do pracy, dostałam SMA-a od mojej koleżanki psycholożki, która była wtedy w pracy jako jedyna z naszego zespołu pedagogiczno-psychologicznego: „Grażka wpadnij do mnie, bo Julia jest u mnie i chce się zabić. Tak mówi”. Ona wyskoczyła od niej z gabinetu. Pędziła w tempie ogromnym. Okazało się, że miała swoje perfumy w torebce i te perfumy rozbiła. Mnóstwo tego szkła było. Julia bardzo krzyczała. Płakała, krzyczała, że chce się zabić – wspomina pedagog Grażyna Stacherzak.
ZOBACZ: Michał zaginął po imprezie. Do domu miał 500 metrów
Szkoła natychmiast powiadomiła mamę Julii i wezwała pogotowie. Córka z matką karetką pojechały do szpitala. Lekarz, do którego trafiła Julia, odesłał ją do domu.
- Krótką chwilę porozmawiał z Julią, krótką chwilę ze mną i wyszedł z gotowym wypisem. To nie trwało dłużnej niż 10 minut. Stwierdził, że bardzo dobrze zna się z Julią, bo ona tam już kilka razy była i tyle. Mam ogromny żal, że tak naprawdę nikt nie potrafi pomóc mojemu dziecku. Ono ni chce żyć i nikt nie potrafi postawić diagnozy. Po czterech próbach samobójczych lekarz stwierdził, że nie ma wskazania na dalsze leczenie. Dla mnie to był po prostu koszmar. Koszmar dlatego, że się okazało, że moje dziecko jednak potrafi to zrobić i potrzebuje pomocy – zaznacza pani Aneta.
- Jest tak, że jest takie dziecko jak Julia, które nie potrafi sobie samo ze sobą poradzić i nie ma znikąd pomocy – dodaje pedagog Grażyna Stacherzak.
10 dni później Julia zdecydowała się na drastyczne rozwiązanie swoich problemów. Był wieczór 2 października tego roku.
- Przeżyła dzięki temu, że pociąg zwalniał do stacji. Jechał z Trzebnicy do Wrocławia i dzięki temu, że on zwalniał, wyhamowywał. Po prostu to ją uratowało – opowiadają rodzice.
ZOBACZ: Ogromne rachunki za prąd. Wszystko przez inkasenta
Przez 9 dni lekarze mówili rodzicom, że muszą być przygotowani na najgorsze. Robili wszystko, żeby Julię uratować. Udało się.
Leży w bardzo ciężkim stanie w szpitalu. Ma skróconą kończynę, połamany kręgosłup, barki, pękniętą śledzionę – wylicza pani Aneta.
- To jest absolutny skandal. To jest udawanie, że mamy opiekę. Niestety nie rozwiążą tego psychiatrzy czy nie rozwiążą tego psychologowie. Ponieważ to system działa w ten sposób, że nie ma odpowiedniej ilości placówek. To są dekady zaniedbań. Teraz obudziliśmy się, po wielu latach zaniedbań, z ręką w nocniku, ale nie naprawimy tego w dwa dni – ocenia Joachim Budny, lekarz rezydent psychiatrii.